O mnie (czyli o pakowaniu)
 

  "jkw" to moje inicjały, ale tak mówią o mnie ("jotkawu") nawet w rodzinie. Jan Krzysztof Wasilewski - tak to wygląda w pełnym rozwinięciu. Ale ja zawsze byłem znany pod DRUGIM imieniem - ta kombinacja wzięła się stąd, że moja Mama, będąc w połogu (ze mną), czytała "Jana Krzysztofa" Romain'a Rolanda... I tak się stało, że ZAWSZE byłem znany jako KRZYŚ (dziś - 2012 - dla mojej najmłodszej wnuczki, Zoi - "Kiś").

  Urodziłem się w Lublinie w początkach drugiej połowy XX wieku, jeszcze za życia Józefa Wissarionowicza Stalina. Epoka (a nawet dwie) temu... Długo nie miałem własnej przestrzeni, nie mówiąc o pokoju. Gdzieś koło swojej szesnastki wreszcie go objąłem. Nie był duży; prawdę mówiąc, był dość mały, ale sam go sobie "kompaktowo" urządziłem, porobiłem różne półki i schowki oraz uszyłem sobie materac. To sprawiło, że od dawna ("od zawsze") znam wartość - i znaczenie - PRZESTRZENI wokół mnie.

 
  Już od średniej szkoły lubiłem szeroko korespondować, wysyłając różnym ludziom różne rzeczy, we własnoręcznie wykonanych opakowaniach. To było pierwsze stadium wtajemniczenia w wyrafinowaną sztukę PAKOWANIA - zaledwie wprawki. Koperty robiłem z różnych materiałów, listy pisałem na liściach albo brzozowej korze, wysyłałem dziwne obiekty w kartonowych rurkach. Czasami dostawałem też ciekawe przesyłki - np. malutkie kartoniki nasączone LSD i zaklejone znaczkiem pocztowym, rozwałkowane grudki haszyszu w woskowanym papierze włożonym do koperty, zrolowane egzemplarze magazynu muzycznego "Rolling Stone"... Ale to były ROZRYWKI (i przygrywki).
 
  W latach 70. XX w. wiele się ze mną działo (zdałem maturę, zacząłem studia, ożeniłem się, pomogłem teściom wykończyć dom (w którym zamieszkaliśmy), urodziła nam się pierwsza córka, pojechałem na Zachód, zaangażowałem się w podziemne wydawnictwo "Spotkania" i jego powielaczową poligrafię...). Przez cały ten czas pracowałem w różnych zawodach (krawiec, rysownik przekrojów archeologicznych, disc-jockey, instruktor kulturalno-oświatowy), próbując z sukcesem, na szczęście - zarobić na normalne, codzienne życie.

 Znak OM - opieka Sił Wyższych

  Pierwszym poważnym wyzwaniom związanym ze sztuką pakowania udatnie sprostałem w latach 1972-1973. Z koleżanką ze studiów (Historia Sztuki na KUL), moją przyszłą żoną, jeździliśmy po kraju stopem w wakacje i odwiedzaliśmy antykwariaty, szukając w nich książek o sztuce. Gdy się już trochę ich nazbierało, szliśmy na pocztę i wysyłaliśmy je do domu. Poczta Polska wtedy stosowała przepis, że paczka musiała być opakowana w papier i zabezpieczona sznurkiem w jednym kawałku. Ale sznurka - szczególnie w lecie, kiedy były żniwa i wszystek sznurek, jaki dawała radę wyprodukować Polska Ludowa, szedł na potrzeby snopowiązałek - NIE BYŁO. Ratowałem się w ten sposób, że kupowałem "linki do suszenia bielizny", 10-metrowe, dosyć drogie (ale cóż począć?). Jednak wzdragałem się przed ich kawałkowaniem, więc każdą paczkę sznurowałem pracowicie całą długością linki, wijąc wokół paczki misterną siatkę. Tym bardziej po powrocie, kiedy w gronie przyjaciół rozpakowywałem te paczki (oni chcieli CIĄĆ!), fundowałem im długi, kilkunastominutowy rytuał odplątywania węzłów i odzyskiwania linki.
 
  Etap prawdziwego wtajemniczenia w arkana PAKOWANIA nastąpił w drugiej połowie 1982 roku. Wyszedłem wtedy z aresztu śledczego z wyrokiem (1,5 roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy  z zaliczeniem półrocznego aresztu) za spowodowanie "wysokiego zagrożenia społecznego" udziałem w redagowaniu i druku biuletynów strajkowych w pierwszych dniach stanu wojennego. Byłem bez pracy (w 1981 roku pracowałem jako redaktor wydawnictwie w NSZZ "Solidarność" RI) i bez perspektyw - a na świecie była już nasza druga córka... Wtedy zaszły dwa brzemienne dla mojego życia wydarzenia.

  Moje dane jako aresztowanego (wśród wielu innych) przedostały się na Zachód; były tam ogłaszane w prasie i kolportowane innymi drogami. Pewna niemiecka rodzina z Ulm uznała, że chce akurat nam pomóc, i zaczęła do nas przysyłać paczki - średnio co miesiąc. Raz w miesiącu jechali do taniego marketu ALDI i robili tam nieco większe zakupy. Brali spory karton i juz w domu - pakowali tę pomoc dla nas. To były majstersztyki! Ułożone ciasno produkty codziennego użytku, bez marnowania dostępnej przestrzeni. Mieliśmy małe święto za każdym razem, gdy przychodziła od nich paczka - podziwialiśmy precyzję upakowania tylu rzeczy w kartonie i byliśmy zachwyceni tymi - w ówczesnych warunkach w Polsce - luksusowymi produktami. To było kilka lekcji naraz - przede wszystkim realnej solidarności, pokory, wdzięczności; ale i praktycznej umiejętności pakowania.

  Drugie wydarzenie umożliwiło nam ekonomiczne przetrwanie. Po wprowadzeniu stanu wojennego kilku naszych przyjaciół utknęło poza granicami kraju. Jeden z nich, zaskoczony rozwojem polskich wydarzeń w Szwajcarii, miał poważne kłopoty z utrzymaniem się w tym drogim kraju. Zauważył, że na popularnych, weekendowych jarmarkach, Szwajcarzy chętnie kupują różne wyroby skórzane. Pomyślał, że można by sprowadzać z Polski takie towary - i zwrócił się do mnie. Ale ten towar był obłożony cłem... Wymyśliłem, że możemy spróbować "obejść cło" (wszak paczki zagraniczne kontrolowano wyrywkowo). Przyjaciel postanowił na próbę zaryzykować 100 dolarów - żeby spróbować, czy to może działać.  Ja przejrzałem taryfikator celny i przeanalizowałem towary, zwolnione od cła. A między (nielicznymi) innymi były tam - stroje ludowe...

  Kupiłem kilkanaście różnych wyrobów skórzanych (były łatwo dostępne, bo były nazbyt drogie na krajowym rynku, by generować wewnętrzny, liczący się popyt). Spakowałem je dosyć przemyślnie i ciasno - kilka kilogramów - i wysłałem do Szwajcarii. Doszło!  Kolejne przesyłki także doszły. Bingo! Ruszyliśmy na szerszą skalę. Jeździłem po regionie, czasem do Warszawy (albo przypadkowo do innych miast - Krakowa czy Wrocławia) i kupowałem co popadło - skórzane portmonetki "podkówki", piórniki, etui na okulary, breloczki do kluczy, mieszki (czy woreczki) do nie-wiadomo-czego, paski, portfele, wreszcie torebki, plecaki (hit!), teczki i aktówki. To wszystko szło jako stroje ludowe... I w ogromnej większości - przechodziło bez przeszkód. Jeżeli któraś paczka wpadła, to mieliśmy to wkalkulowane w koszty (ale nie było tych strat wiele). Nadawca zawsze był fikcyjny, zmyślałem nazwiska i adresy. Było ważne, żeby wysyłać przesyłki z różnych miejsc, i żeby nie były podobne. Więc mocno kombinowałem, żeby się różniły - papier, sznurek, sposób adresowania były za każdym razem różne. Żeby opis zawartości też nie był sztampowy pisałem np. "Ludowy strój z okolic Supraśla", "Strój ludowy Białowieski" albo "Roztoczański strój ludowy"; kilka razy opisałem strój jako "Tylżycki" (co było już fikcją w fikcji). Ale celnicy to nie etnografowie, więc podchodzili do tych opisów rutynowo i puszczali moje paczki na wiarę; zapewne bardziej przykładali się do paczek słanych do Polski, szukając tam groźnych i wywrotowych wydawnictw...

  Per saldo wyszliśmy na swoje. Przyjaciel utrzymał się tam, ja dawałem radę tutaj. Paranie się przemytem w latach 80. nie było dla mnie problemem, ba, urastało nawet do rangi "walki z systemem". To było proste samo przez się  - oszukiwanie oszukańczego państwa pożytkowałem po prostu dla uprawiania nielegalnej działalności wydawniczej i utrzymywania swojej (powiększającej się - w 1983 roku urodził się mój syn) rodziny. Jednocześnie stało się tak, że z całą swoją rodziną wróciłem do swojego rodzinnego domu, tzw. "jednorodzinnego" szpetnego klocka, zbudowanego w latach 50. XX w. Ale on był za mały... Postanowiłem podnieść dach, powiększyć strych i uczynić go przestrzenią mieszkalną. Dach poszedł w górę (za pomocą podnośnika samochodowego, którym lewarowałem wieniec - oparcie dla krokwi - w systemie "wędrującym": najpierw 6 cm w jednym miejscu, wsunięcie cegły, potem metr dalej znowu kilka cm i cegła, i tak dookoła cztery razy; od tego momentu mogłem już cegły wymienić na pustaki - i dalej dookoła cztery razy - voila, mamy dach o metr wyżej!) i po podmurowaniu przystąpiłem w wolnym czasie do wykańczania wnętrza drewnem. Ale to zupełnie inna historia... Ma jednak coś wspólnego ze "sztuką pakowania". Otóż w trakcie pracy powstał problem odpadów drewnianych. Minimalizowałem ich ilość, ponieważ każdy większy kawałek deski jeszcze mógł się przydać, ale coraz więcej miałem ścinków, już nie do zagospodarowania. Nie mogłem się dać zasypać tym ścinkom, bo przestrzeń strychu była ograniczona i cenna. Zacząłem je zatem pakować w kartony, dopasowując szczelnie te wióry, szczapy, trójkąty i inne klocki. Po zapełnieniu kartonów wiązałem te pakunki, znosiłem do piwnicy i ustawiałem pod ścianą. Miało to być paliwo do kominka... Ale zanim powstał kominek, minęło kilka lat, podczas których chętnie jeździliśmy do przyjaciół na ogniska. Brałem wtedy ze sobą taką paliwową paczuszkę, a zebrani otwierali ją i z zachwytem podziwiali precyzję upakowania kolejnych warstw moich drewnianych mozaik...
 
  Pod koniec lat 80., w okresie Rakowskiego i Wilczka, gdy poluzowano zasady prowadzenia działalności gospodarczej, z dwoma przyjaciółmi założyliśmy małe wydawnictwo i księgarnię wysyłkową. Próbując zostać wydawcami odnieśliśmy sukces wprost niebywały, ponieważ praktycznie zlikwidowaliśmy swoimi działaniami instytucję cenzury w Polsce - ale to nie ma związku z pakowaniem... Natomiast księgarnia wysyłkowa - ma. Naszą ofertą były publikacje niezależnych wydawnictw, które działały wciąż nielegalnie, ale jakoś nikt nie zgłaszał pretensji do rozsyłania ich publikacji... Przez wiele miesięcy - codziennie! - pakowaliśmy nawet kilkadziesiąt paczek z książkami i czasopismami, które wysyłałem następnego dnia pocztą. Było to jednak dość  łatwe, bo większość tych wydawnictw była w formacie A5, zatem paczki nie były skomplikowane.
 
  W roku 1990 nowym wyzwaniem była propozycja mojego znajomego, gitarzysty któremu kończył się kontrakt ze znanym zespołem pop-rockowym, żeby wykorzystać jego wciąż aktualną wizę do USA (wtedy - bezcenne) oraz jego tam pewne znajomości i zająć się importem amerykańskich strun do gitar i innych instrumentów znanej w świecie firmy D'Addario. Przyznaję, to nie był zły pomysł...  Znaleźliśmy jeszcze dwóch wspólników, zapożyczyliśmy się gdzie się dało, kupiliśmy w kantorach i u cinkciarzy dolary i gostek poleciał tuż przed świętami do Nowego Jorku z walizką pieniędzy... Udało się - po kilku dniach wrócił (odbierałem go z Okęcia), a w bagażu miał ogromną pakę strun. Ten towar zaoferowaliśmy jedynej wówczas sieci sklepów muzycznych w Polsce - Centrali Handlowej Przemysłu Muzycznego. Żadnego pakowania ani przepakowywania nie było. Kupili na pniu wszystko...

  Ale wkrótce zaczęły powstawać w Polsce prywatne stoiska, stragany i sklepiki muzyczne, Chciały od nas brać towar - ale stosownie do swoich możliwości: 10, 20 kompletów... Tymczasem ze Stanów dostawaliśmy struny w opakowaniach hurtowych - po 200 kompletów w jednym kartonie. Ja w firmie odpowiadałem za magazyn i wysyłkę. Przez parę pierwszych lat niemal codziennie (conocnie) odwiedzałem okolice różnych sklepów, polując na średnie i małe pudełka. Potem zdobywałem opakowania w powstających hipermarketach...

  Koło roku 2000 coś się zmieniło: Amerykanie przeszli na kartony mniejsze (po 100 kompletów strun), a my rozszerzyliśmy asortyment - doszły różne akcesoria gitarowe i w ogóle muzyczne, także innych firm. Z jednej strony było łatwiej (mniejsze kartony), z drugiej - trudniej (pojawiły się rzeczy, nie mieszczące się w strunowych kartonach). Właściwie każda przesyłka to była łamigłówka i wyzwanie. Trzeba mieć pewien zmysł "planowania przestrzennego", żeby ocenić towar z konkretnej faktury i dobrać odpowiedni karton. I trzeba trafić (może być ciut za duży, ale NIE MOŻE być za mały!). Nie ma nic gorszego, jak zorientować się pod koniec układania rzeczy, że karton się nie zamknie... Oczywiście można się ratować, podwyższając karton kosztem zamykających go "skrzydełek", ale wtedy trzeba docinać (i doklejać) dodatkowy pasek tektury, bo "skrzydełka" się nie schodzą. No i to nie jest rozwiązanie eleganckie... A ja lubię robić przesyłki zgrabne, zwarte, schludne.

  Jest taka "szkoła" pakowania, w której przyjmuje się z góry pewna nadmiarowość kartonów - po włożeniu towaru pozostałą przestrzeń wypełnia się czymś lekkim: folią tzw. bąbelkową lub mniej znaną ze sporymi komorami powietrznymi, "kluskami" ze styropianu lub pianki czy zgniecionymi gazetami. Pierwsze dwa wypełniacze budzą mój sprzeciw z oczywistych powodów: byłoby to przyczynianiem się do zwiększania obrotu tworzywami sztucznymi (czego nie chcę robić, tym bardziej, że sklepy już tych wypełniaczy nie wykorzystają, tylko je wyrzucą). Gazety są o niebo lepsze, ale za to - mało estetyczne. Zatem za każdym podejściem do nowej paczki sam się ze sobą zakładam, czy utrafię. Wyniki mam dobre - zwykłe wstępne oceny są trafne...

  Najważniejsze w pakowaniu jest, żeby zawartość była unieruchomiona i żeby nic wewnątrz paczki się nie przemieszczało. Nie jest to łatwe, gdy przedmioty do spakowania są tak różne, jak np. efekt gitarowy (tzw. pedał) - ciężki jak cegła, w masywnym pudełku z potrójnej tektury, naciąg do bębna (aluminiowa obręcz z naciągniętą błoną, w delikatnym, kartonowym, wiotkim pudełku), statyw do mikrofonu (z żeliwną podstawą), szklane rurki na palec (do gry "slide" na gitarze) czy uchwyt do harmonijki ustnej (delikatna, zmyślna druciana konstrukcja, nie dająca się złożyć... Dziś mamy w ofercie KILKA TYSIĘCY różnych przedmiotów i NIE MA dwóch takich samych zamówień. Stąd za każdym razem pakowanie towaru jest swoistą przygodą. Tym bardziej, że liczy się czas! Rano jest kilka faktur, nie ma problemu, można nawet zjeść drugie śniadanie... Ale po południu pojawia się kolejnych dziesięć (albo więcej), tempo przyspiesza, kurier przyjeżdża po godzinie trzeciej albo przed czwartą. A trzymamy się zasady, że faktury wystawione PRZED godziną trzecią - zostają zrealizowane tego samego dnia; przynajmniej większość... Pod koniec pierwszej dekady XXI w. dziennie wysyłaliśmy od 10 do 20 przesyłek.

  Jakimś echem "paczek paliwowych", które robiłem podczas rozbudowywania domu,  są dziś paczuszki, które powstają w konsekwencji pakowania przesyłek w firmie  Otóż wciąż powstają odpady w postaci wąskich pasków tektury, które już się do niczego nie nadadzą. Odkładam je na bok, i raz w miesiącu je ujednolicam i pakuję w pudełka. Świetnie się nadają jako podpałka do kominka - tylko nie mogą być bezładną stertą. Więc kończą jako eleganckie, ciasno upakowane małe paczuszki (które także służą mi jako praktyczne prezenty dla przyjaciół, którzy mają kominki...).

  Przez kilka pierwszych lat pakowałem w firmie sam - raz, dwa razy w tygodniu. Potem - już codziennie. W pewnym momencie pojawił się pracownik, który składał towar - a ja wpadałem, pakowałem to co zostało, wywoziłem i nadawałem (część szła Pocztą Polską, część - spedycją PKP). Ale kolej się nie sprawdzała z wielu względów, zaś PP wciąż żądała sznurowania paczek, odmawiając przyjmowania przesyłek oklejonych taśmą. Na szczęście pojawiły się firmy kurierskie. Początki pracy z nimi były trudne (drogo, byle-jaka jakość usług), ale z czasem to się unormowało na przyzwoitym poziomie. Dziś w moim magazynie w pełnym wymiarze pracują (po moim przeszkoleniu) już trzy osoby. Ja przyjeżdżam CODZIENNIE pod koniec ich pracy, przed godziną siedemnastą (albo - częściej - później). Robię to, czego oni nie zdążyli (faktury "last minute", gdy jakiś sklep dzwoni za pięć piąta, nie maja szans - ale właśnie wtedy się przydaję; dzięki mnie na pewno pójdą jutro). Zostawiłem sobie także listy i przesyłki pocztowe (jest ich niewiele, ale wymagają sporo uwagi i czasu - trzeba dbać o wymiary, wagę i  solidność, bo na poczcie - w sortowniach - przesyłkami się rzuca).

  Po powrocie z firmy do domu, mniej więcej około godziny 19 - pakuję "plon dnia" (albo kilku dni): sortuję opakowania z codziennego życia. W kuchni mamy na jednej ścianie ławę (którą oczywiście sam zrobiłem), a pod nią - trzy skrzynki plastikowe, w których lądują kubki po jogurtach czy kefirach (umyte, suche, jedne w drugich), wszelkie inne plastikowe foremki, puste butelki po szamponach i czymkolwiek, wszelkie folie (torebki, siatki, torby), wszystko co się samo nie rozkłada. Butelki PET po napojach i wodzie zbieramy (ciasno poskręcane) osobno w sporym worku (pozbawione nakrętek, które mają swój własny worek - bo to tzw. twardy plastik). Gazety, papierki i wszelka makulatura sama się "odkłada", bo wrzucamy papier do wzmocnionego pudełka po "składce komputerowej" (ma wymiary nieco większe niż standardowy format A4, więc wszystko się mieści wygodnie). Wewnątrz leży sobie płaska cegiełka szamotowa (służy jako przycisk, a jest dość ciężka!), którą chociaż raz dziennie przekładamy na wierzch. Pod zlewozmywakiem stoi kosz BIO, gdzie trafiają odpadki, przeznaczone na kompost. Zaś pod oknem, gdzie zrobiłem podwójny parapet i mamy tam wygodną wnękę, stoją puszki - trzy stalowe do zbierania różnych denek i czwarta do drobnego złomu (zszywki, kapsle i inne takie, które testuję magnesem), jedna aluminiowa po piwie lub napoju energetyzującym do różnych odpadów ALU i jeszcze skrzyneczka na różne metale kolorowe (miedź z docinanych kabli i zacisków gniazd, mosiężne klamerki, skuwki czy elementy armatury). I to wszystko powoli się "odkłada", zamiast ginąć w śmietniku.

  Jak to "ogarnę" (i coś zjem), to jeszcze mam do wykonania ważną czynność: poprzekładania pozostałych resztek potraw do mniejszych pojemników i zapakowanie do (niezbyt dużej) lodówki. Specjalnie zakupiłem różne niewielkie, małe i średnie garneczki i odpowiednie przykrywki (płaskie! - żeby można było postawić dwa pojemniki jeden na drugim...). Domownicy (na co dzień jest nas około pięcioro, ale w porywach bywa nawet kilkanaście osób!) raczej zostawiają to mnie, bo utrafiam w wielkość ("Ty masz oko" - mówią). To jest też ćwiczenie w organizacji przestrzennej. Lodówki nie mam zbyt dużej (a druga - mała), więc to konieczność...

  Potem jadę do lokalnego Oddziału Telewizji Polskiej, gdzie etatowo pracuję od kilkunastu lat jako redaktor, kierujący mini-redakcją "TeleGazety i InterNetu". Ale bez przesady z tym kierowaniem - robię wszystko co trzeba zrobić, cyzeluję i układam teksty i obrazki, jakoś je "upakowuję" na stronach. Można powiedzieć, że robię porządki - i właściwie tylko tam "sprzątam"...
 


  Powyższe słowa (z aktualnymi poprawkami) pisałem w 2009 roku. Trochę się od tego czasu zmieniło... Przybyło paczek w firmie - teraz (2012) wychodzi ich około 30 dziennie (czasami nawet więcej), więc pracy przybyło. Ale dla mnie osobiście - ubyło, bo nie pracuję już w TVP. W roku 2009 - najczarniejszym chyba w dziejach tej firmy (i dla mnie) - do prezesury dorwał się pewien podejrzany prostak i uzurpator i przeprowadził zwolnienia grupowe. Znalazłem się na liście i chociaż robiłem co się dało, zdołali mi wręczyć wypowiedzenie.

  31 grudnia wyszedłem z pracy jak zwykle grubo po północy; miałem pewne nadzieje na powrót, bo moja sprawa już była w Sądzie Pracy, więc nawet nie spakowałem swoich rzeczy, tylko zrobiłem pobieżne porządki. Wychodząc ze strefy zastrzeżonej, poczekałem aż drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem i przyłożyłem swoją kartę zbliżeniową do czytnika; czerwona dioda nie zmieniła koloru...

  No i już więcej tam nie wróciłem; Sąd Rejonowy uznał, że mający kłopoty finansowe pracodawca miał prawo mnie zwolnić, ten werdykt utrzymał Sąd Okręgowy, zaś Sąd Najwyższy nie raczył nawet rozpatrzyć mojego odwołania i je oddalił. Zajęło to DWA lata.... Horror. Zdołowało mnie to, nie zaprzeczam, ale czas płynie i zdołałem się jakoś pozbierać. Teraz zamiast kierowania mini-redakcją, dowodzę ("sam sobie sterem") niewielką, ale jakże godną gromadką witryn internetowych, a także mam pod opieką drugi magazyn mojej firmy. Robię to, co lubię i co jest dla mnie ważne, wliczając w te sfery także pakowanie pozostałości po każdym kolejnym dniu. I życie znowu toczy się do przodu.

Jan Krzysztof Wasilewski (jkw), Lublin, Polska (PL/UE)


 eko-sztuka-pakowania.pl - logo



home  |  makulatura  |  metale  |  plastik  |  biomasa  |  inne odpady  |  eko znaki  |  partnerzy  |  blog  |  o mnie